wtorek, 22 października 2013

Józef Flawiusz o upadku Masady

Józef Flawiusz to jeden z najważniejszych historyków żydowskich. Żył w I w. po Chr. Napisał m.in. "Wojnę żydowską", dzieło, w którym opisuje dzieje zmagań Żydów z Rzymianami w latach 66-73 po Chr. Poniżej zamieszczam jego opowieść o oblężeniu i zdobyciu Masady przez Rzymian. Warto zauważyć, że wodzem sił rzymskich był Flawiusz Silwa należący do tej samej rodziny, która potem adoptowała Józefa i dała mu rzymskie nazwisko.

2. Otóż wódz rzymski [Flawiusz Silwa] na czele swoich zastępów ruszył na Eleazara [ben Jaira]  i sykariuszów, którzy wraz z nim zajmowali Masadę. Szybko opanował całą okolicę i w najbardziej stosownych punktach rozmieścił załogi. Całą twierdzę otoczył murem, aby nikomu z oblężonych nie było łatwo zbiec, i powyznaczał ludzi do pełnienia straży. Potem sam wybrał miejsce możliwie najodpowiedniejsze do prowadzenia działań oblężniczych i rozbił na nim obóz. Znajdowało się ono tam, gdzie skała twierdzy zbliżała się do wznoszącej się tuż obok góry, lecz dowóz potrzebnych środków żywności nastręczał niemałe trudności. Nie tylko bowiem musiano ją sprowadzać z dalekai z wielkim mozołem wyznaczonych do tego zadania Żydów, ale nawet wodę trzeba było do [obozu] dowozić, gdyż w pobliżu nie było żadnego źródła.
Poczyniwszy więc takie przygotowania Silwa przystąpił do oblegania, które wymagało niemałej pomysłowości i trudu ze względu na siłę obronną twierdzy, której charakter przedstawiał się następująco.
3. Skałę o rozległym obwodzie i znacznej wysokości ze wszystkich stron oddzielają głębokie wąwozy. Z głębi, której dna oko nie dosięga, wyrastają tak strome urwiska, że nie przedostanie się tędy żadne żywe stworzenie. Wyjątek jedynie stanowią dwa miejsca, w których skała daje trudny zresztą dostęp na górę. Z tych dróg jedna wiedzie od Jeziora Asfaltowego na wschodzie, druga, którą łatwiej jest wstępować, od zachodu. Pierwszą nazywają „wężem", znajdując podobieństwo do niego w tym, że jest wąska i wije się ciągłymi zakrętami, załamuje się koło występów skalnych i często powraca do dawnego kierunku, znów nieco wydłuża się i z trudem pozwala posuwać się naprzód. Kto idzie tą drogą, musi na przemian mocno stawiać raz jedną, raz drugą nogę, bo inaczej grozi oczywista śmierć. Z obu stron bowiem zieje taka głębia, że groza jej wprawia w przerażenie największego śmiałka. Kiedy przejdzie się taką drogą trzydzieści stadiów, dociera się do wierzchu góry, która nie przechodzi w ostry szczyt, lecz tworzy jakby płaskowyż. Tu właśnie najpierw arcykapłan Jonates zbudował twierdzę i nazwał ją Masadą. Później król Herod z wielką gorliwością zajął się należytym urządzeniem tego miejsca. Dookoła całej górnej płaszczyzny wzniósł z białych głazów skalnych mur o obwodzie siedmiu stadiów, wysoki na dwanaście i szeroki na osiem łokci. Stało na nim trzydzieści siedem wież, z których każda sięgała pięćdziesięciu łokci. Można z nich było przejść do komnat pobudowanych wewnątrz wzdłuż całego muru. Płaszczyzną u szczytu żyzną i pulchniej szą od jakiejkolwiek innej gleby król oddał pod uprawę, aby ci, którzy by szukali ratunku pod osłoną murów tej twierdzy, nie cierpieli braku żywności, gdyby kiedyś nie można było ściągać jej z zewnątrz.
Zbudował także tam, poniżej muru biegnącego około szczytu, pałac królewski na zachodnim zboczu, zwrócony ku północy. Pałac obwiódł wysokim i potężnym murem, zaopatrzonym w cztery wieże narożne, wznoszące się na wysokość sześćdziesięciu łokci. Znajdujące się wewnątrz komnaty, krużganki i łaźnie miały różne wyposażenie i zbudowane były z wielkim przepychem. Wspierające kolumny wszędzie były blokami z jednego kamienia, a ściany i podłogi w komnatach wyłożone barwnymi kamieniami. W pobliżu każdego z miejsc zamieszkanych u góry, wokół pałacu i przed murem kazał w skałach wykuć liczne i obszerne zbiorniki do przechowywania wody, zapewniając taki jej dostatek, jaki mają ludzie korzystający ze źródeł. Z pałacu wiodło aż na samą płaszczyznę u szczytu wykopane przejście niewidoczne dla patrzących z zewnątrz. Ale nieprzyjaciołom niełatwo korzystać nawet z dróg widocznych. Ta, która biegła od wschodu, jest, jak powiedzieliśmy poprzednio, z natury niedostępna, drugą, z zachodu, Herod rozkazał w najwęższym miejscu zagrodzić wielką wieżą, której odległość od płaskowyżu wynosiła nie mniej niż tysiąc łokci. Wieży tej ani nie dało się obejść, ani też niełatwo było ją zdobyć. Nawet dla tych, którzy idąc tą drogą nie musieli się niczego obawiać, posuwanie się naprzód było wielce utrudnione. Oto jak owa twierdza była umocniona i przez naturę, i ludzką rękę przed napadami nieprzyjacielskimi.
4. Może większe jeszcze zdumienie budziła wielka obfitość i trwałość przechowywanych w twierdzy zapasów. Zgromadzono tu bowiem moc zboża, którego mogło zupełnie dobrze starczyć na długi czas, sporo wina i oliwy i prócz tego zebrano jeszcze znaczną ilość różnych nasion roślin strączkowych i daktyli. Wszystko to znalazł tutaj Eleazar, kiedy wespół z sykariuszami podstępnie zawładnął twierdzą w tak dobrym stanie, że w niczym nie ustępowało zapasom świeżo zgromadzonym. A przecież od czasu zmagazynowania ich do czasu zajęcia twierdzy przez Rzym upłynęło bez mała sto lat. Bo i Rzymianie zastali pozostawioną część płodów zupełnie dobrze zachowaną. Można bez obawy pomyłki przyjąć, że trwałość ta miała przyczynę we właściwościach powietrza, które na wysokości całego tego płaskowyżu jest wolne od zanieczyszczenia kurzem i brudem z ziemi. Znaleziono także takie mnóstwo rozmaitej broni, którą król tutaj złożył, że można było w nią zaopatrzyć dziesięć tysięcy mężów. Nadto były tu zasoby nie obrobionego żelaza, spiżu i ołowiu, co przygotowano na wypadek, gdyby nastały ciężkie chwile. Herod miał tę twierdzę zbudować jako miejsce schronienia dla siebie, ponieważ liczył się z dwojakim niebezpieczeństwem: ze strony narodu żydowskiego, żeby go nie chciano usunąć i przywrócić do władzy dawną dynastię, następnie, co było poważniejsze i groźniejsze — ze strony Egiptu, Kleopatry. Ta bowiem nie poniechała swoich zamiarów i nieraz zwracała się do Antoniusza, domagając się zgładzenia Heroda i prosząc o podarowanie jej królestwa judejskiego.I można by raczej dziwić się temu, że Antoniusz, choć był zupełnie zniewolony namiętnym uczuciem do niej, nie uległ wcale jej żądaniom niż temu, czemu nie można było spodziewać się po nim, że nie spełni jej życzenia. Żywiąc takie obawy umocnił Masadę, której zdobycie miało być dla Rzymian ostatnim zadaniem w wojnie z Żydami.
5. Skoro wódz rzymski opasał murem całe to miejsce —jak o tym mówiliśmy już wyżej — i podjął wszelkie środki zabezpieczające, aby nikt nie wymknął się, przystąpił do oblężenia. Znalazł tylko jedno miejsce odpowiednie do usypania wału. Otóż za tą wieżą, która zamykała drogę wiodącą od zachodu do pałacu i szczytu góry, znajdował się pewien występ skalny o znacznej szerokości i wzbijał się w górę, choć nie na taką wysokość, co Masada, gdyż był o trzysta łokci niższy. Nazywano go Leuke. Silwa więc wszedł na to wzniesienie i obsadziwszy je, kazał wojsku znosić ziemię. A że żwawo pracę podjęto i przy użyciu wielu rąk, wzniesiono potężny wał wysokości dwustu łokci. Jednak nawet przy tych rozmiarach nie wydał się on ani dość mocny, ani wystarczająco wydźwignięty w górę, aby mógł stanowić podstawę do osadzenia machin. Dlatego położono jeszcze na nim warstwę dobrze dopasowanych głazów, pięćdziesiąt łokci na długość i tyleż samo na wysokość. Machiny były w ogóle zbudowane podług tych, które obmyślił dla celów oblegania najpierw Wespazjan, a potem Tytus. Wzniesiono także wieżę wysoką na sześćdziesiąt łokci i dookoła opancerzoną żelazem. Rzymianie miotali stąd pociski z licznych skorpionów i balist i szybko przepędzali obrońców z muru, a nawet nie pozwolili im wychylić głowy. Jednocześnie Silwa, ustawiwszy potężny taran, kazał nieustannie bić nim w mur i gdy w końcu z trudem udało się część jego skruszyć, obrócił go w gruzy. Tymczasem sykariusze pośpiesznie wznieśli od wewnątrz drugi mur, który nie miał pod ciosami machin podzielić losu tego pierwszego. Mógł się bowiem poddawać i osłabiać siłę uderzenia, gdyż zbudowano go w taki oto sposób. Położono na długość wielkie belki jedne na drugich i na końcach związano je z sobą. W ten sposób ułożono dwa równoległe rzędy w odstępie odpowiadającym szerokości muru, a środek między nimi wypełniono gliną. Aby zaś w miarę, jak nasyp rósł w górę, ziemia nie rozsypywała się, belki podłużne powiązano jeszcze poprzecznymi. Cała ta budowa wydała się nieprzyjaciołom jakby wznoszeniem domów. Uderzenia machin w poddającą się masę traciły swoją siłę, co więcej — pod wpływem wstrząsu ziemia osiadła, co czyniło mur jeszcze mocniejszym. Widząc to Silwa uznał, że chyba mur ten łatwiej będzie zniszczyć ogniem, i rozkazał żołnierzom zasypać go chmarą płonących pochodni. A że był on zbudowany głównie z drzewa, szybko zajął się i z ognia, który wnet się rozprzestrzenił wskutek luźnej budowy, strzelił w górę potężny płomień. Ledwie jednak rozgorzał pożar, począł wiać wiatr północny, który Rzymian wprawił w istne przerażenie. Odwrócił bowiem z góry kierunek płomieni, pędząc je na nich samych i obawa, że ogień może strawić machiny, doprowadzała ich niemal do rozpaczy. A oto nagle, jakby za zrządzeniem Opatrzności Bożej, zmienił się na wiatr południowy i dmąc z ogromną siłą w przeciwnym kierunku, porywał z sobą płomienie rzucając je na mur, który począł płonąć od dołu do góry. Rzymianie doznawszy takiej pomocy Bożej pośpieszyli uradowani do obozu i postanowili nazajutrz uderzyć na nieprzyjaciół. W nocy zaś wzmogli czujność straży, aby żaden z nich nie uszedł potajemnie.
6. Jednakże ani sam Eleazar nie myślał o ucieczce, ani nikomu innemu na to nie chciał pozwolić. Widząc, że mur poszedł z dymem, i nie znajdując żadnego sposobu ratunku ani obrony oraz stawiając sobie przed oczy to, co Rzymianie uczynią z nimi, ich dziećmi i żonami, kiedy zwyciężą, uznał, że wszyscy bez wyjątku powinni śmierć sobie zadać. Uważając, że w ich położeniu nie ma lepszego wyjścia, zebrał swoich najwaleczniejszych towarzyszy i takimi oto słowy zagrzewał ich do tego ostatecznego kroku:
 „Dawno temu, waleczni mężowie, powzięliśmy postanowienie, że nie będziemy służyć ani Rzymianom, ani nikomu innemu prócz samego Boga, bo On jeden jest prawdziwym i sprawiedliwym panem ludzi. A oto teraz nadszedł czas, który żąda potwierdzenia tego przekonania czynem. Obyśmy tylko nie okryli się hańbą w tej chwili próby! Przedtem nie chcieliśmy znosić jarzma niewoli, która nawet nie groziła niebezpieczeństwem, to teraz mielibyśmy dobrowolnie zgodzić się nie tylko na niewolę, ale i srogą zemstę, jeśli dostaniemy się żywi w ręce Rzymian? Wszak byliśmy pierwsi, którzy stanęli do boju z nimi, i jesteśmy ostatnimi, którzy bój ten toczą. Wierzę też, że Bóg dał nam łaskę, żebyśmy mogli umrzeć piękną śmiercią i jako ludzie wolni, co nie było dane innym, którzy musieli ulec wbrew swej nadziei. My wszakże wiemy z całą pewnością, że twierdza padnie, skoro dzień zaświta, ale możemy swobodnie wybrać szlachetną śmierć dla siebie i naszych najbliższych. Ani bowiem nie mogą nam w tym przeszkodzić nieprzyjaciele, choć gorąco pragną dostać nas żywych w swe ręce, ani my nie zdołamy pokonać ich w walce. Może bowiem już na samym początku, kiedy postanowiliśmy upomnieć się o wolność i wszystko poczęło się nam źle układać w stosunkach z nieprzyjaciółmi, powinniśmy byli odgadnąć zamysł Boga i zrozumieć, że naród żydowski niegdyś przez Niego umiłowany, skazany został na zagładę. Gdyby bowiem Bóg nadal był dla [nas] łaskawy albo przynajmniej tylko trochę zagniewany, nie mógłby dopuścić do zguby tak wielu ludzi ani nie wydałby swojego najświętszego miasta na pastwę ognia i na zatratę nieprzyjaciołom. Czy naprawdę żywiliśmy złudną nadzieję, że my sami tylko z całego narodu żydowskiego ocalimy się i będziemy się cieszyć wolnością, jakbyśmy nie splamili się żadnym grzechem wobec Boga ani nie uczestniczyli w żadnym [bezprawiu]? My, którzy nauczaliśmy innych?
Patrząc więc, jak Bóg ukazuje nam płonność naszych oczekiwań, stawiając nas w sytuacji bez wyjścia, obracającej wniwecz wszelkie nasze nadzieje. Bo ani natura, która uczyniła twierdzę nie do zdobycia, nie dopomogła nam w uratowaniu się, ani ogromne zapasy żywności, ani mnóstwo broni, ani obfitość innych środków, gdyż Bóg sam zupełnie odebrał nam nadzieję ratunku. Wszak płomienie niesione z początku na nieprzyjaciół nie obróciły się same z siebie na mur, któryśmy zbudowali, lecz sprawił to gniew Boży za te wszystkie występki, jakich w swoim szaleństwie nie wahaliśmy się popełniać względem swoich współbraci. Kary za to niechaj nam nie wymierzają nasi zaciekli wrogowie, Rzymianie, lecz sam Bóg i to naszymi rękami. Będzie ona łatwiejsza do zniesienia od tego, co by nas od nich czekało. Niechaj giną żony nasze nie pohańbione, a dzieci nie zakosztowawszy goryczy niewoli. Po nich wyświadczymy sami sobie tę szlachetną przysługę, zachowując wolność jako piękny całun. Ale przedtem jeszcze zniszczymy ogniem cały nasz dobytek i samą twierdzę. Rzymianie wściekać się będą — wyobrażam to sobie — gdy ani nas samych nie dostaną w swoje ręce, ani łupu nie wezmą. Zostawimy samą tylko żywność, aby po naszej śmierci świadczyła, że nie pokonano nas głodem, lecz, jak na początku postanowiliśmy, wybraliśmy śmierć zamiast niewoli".
7. Tak rzekł Eleazar. Jednakże słowa jego w owej chwili nie wszystkim obecnym trafiły do serca. Podczas gdy jedni z wielką chęcią na to przystali i niemal radowali się uważając, że śmierć jest najgodniejszym wyjściem, to drugich, którzy byli bardziej miękkiego serca, litość zdjęła nad losem swoich żon i dzieci, a z pewnością i swoim własnym, kiedy stanęli w obliczu nieuchronnego końca. Patrząc jedni na drugich swoimi łzami zdradzali, że w głębi duszy są temu przeciwni. Eleazar widząc, że mężów tych lęk ogarnął i wobec tak wielkiej decyzji odeszła ich odwaga, obawiał się, aby swoim biadaniem i płaczem nie osłabili ducha także tych, którzy tak mężnie przyjęli jego słowa. Nie tylko więc nie poniechał dalszego zagrzewania ich, ale zebrawszy się w sobie z wielkim zapałem i w pięknych słowach roztrząsał sprawę nieśmiertelności duszy. Nie kryjąc swego oburzenia i utkwiwszy wzrok w tych, którzy zalewali się łzami, rzekł do nich:
„Dalibóg, srodze zawiodłem się mniemając, że w walce o wolność będę miał za towarzyszy mężów dzielnych, gotowych zarówno pięknie żyć, jak i pięknie umrzeć. Wy jednak męstwem i odwagą niczym nie różnicie się od zwykłych ludzi, skoro czujecie lęk przed śmiercią, która może wyzwolić was od najgorszych nieszczęść, choć w tym wypadku nie powinniście ani wahać się, ani czekać na czyjąkolwiek zachętę. Od długiego czasu, bo od chwili, gdy umysł nasz zdolny jest pojmować, pouczają was nieustannie nakazy ojców naszych i Boga — a potwierdzili je czynem i słowem nasi przodkowie — że nieszczęściem dla człowieka jest życie, a nie śmierć. Ta bowiem daje duszom wolność i pozwala im odejść od swej ojczystej i nieskalanej siedziby, gdzie wolne od wszelkiego nieszczęścia mogą trwać nie doznając cierpienia. Dopóki pozostają uwięzione w śmiertelnych ciałach i dzielą z nimi wszelkie zło, są w istocie martwe, gdyż to, co boskie, nie może mieć żadnego udziału w tym, co śmiertelne. Wszelako dusza uwięziona w ciele wiele może zdziałać, gdyż czyni sobie zeń narzędzie spostrzegania i sama niewidocznie porusza je i popycha do czynów, daleko wykraczając poza śmiertelną naturę.
Natomiast skoro tylko uwolni się od brzemienia, które ciągnie ją ku ziemi i przygniata, i odzyska pierwotne miejsce, osiąga swoją błogosławioną moc i niczym nie skrępowaną potęgę, pozostając dla oczu niewidoczna jak sam Bóg. Nie jest widzialna nawet wtedy, gdy pozostaje w ciele, gdyż wstępuje weń niepostrzeżenie i znów oddala się tak samo. Jedną tylko ma niezniszczalną naturę, która staje się przyczyną zmian w ciele. Wszystko bowiem, czegokolwiek dusza dotknie, żyje i rozkwita, a co opuści, marnieje i umiera.
Tak wielka tkwi w niej siła nieśmiertelności. Najbardziej przekonującym dla was dowodem, że prawdą jest to, co mówię, może być sen, w którym dusze znajdują najsłodszy odpoczynek wolne od dręczącego je ciała i stają się zupełnie niezależne, i dzięki swemu pokrewieństwu obcują z Bogiem, przybywają, gdzie chcą, i przepowiadają wiele przyszłych wydarzeń. Czemu więc mielibyśmy się bać śmierci, skoro tak lubimy odpoczynek we śnie?
Czyż nie jest to czymś nierozumnym, że w tym życiu dążymy do wolności, a pogardzamy tą, która jest wieczna? A przecież my, którzy z domu wynieśliśmy takie wychowanie, powinniśmy innym świecić przykładem gotowości na śmierć. Jeśli jednak w tym względzie potrzeba nam świadectwa pogan, to spójrzmy na Indów, którzy zapewniają, że oddają się ćwiczeniom w mądrości. Ci dzielni mężowie niechętnie znoszą okres swego życia jako pewną narzuconą im powinność oddawaną naturze i pragną, aby dusze jak najrychlej uwolniły się od więzów ciała. Choć żadne nieszczęście ich do tego nie przynagla ani nie popycha, z samej tylko tęsknoty za życiem nieśmiertelnym zapowiadają innym, że zamierzają zejść ze świata. I nie ma takiego, który by chciał ich od tego odwieść, lecz wszyscy uważają ich za szczęśliwych i nawet każdy daje im zlecenia do swoich krewnych. Tak mocno wierzą oni we wspólne życie dusz jako rzecz pewną i najprawdziwszą na świecie.
A kiedy usłyszą to, co im zlecono, oddają swe ciała ogniowi, aby takim sposobem oddzielić jak najczystszą duszę od ciała, i umierają wśród pienia hymnów  pochwalnych.   Albowiem łatwiej   odprowadzają  ich  najbliżsi na śmierć, niż inni ludzie swoich ziomków, kiedy wybierają się w daleką podróż. Płaczą nad samymi sobą, a tamtych uważają za szczęśliwych, ponieważ już odzyskali swój stan nieśmiertelny. Czyż nie wstyd nam, że jesteśmy bardziej małoduszni od Indów i do tego jeszcze naszą tchórzliwością okrywamy hańbą nasze prawa ojczyste, które budzą zazdrość u wszystkich narodów? Ale nawet gdyby od początku wpajano nam przeciwną naukę, mianowicie że dla ludzi największym dobrem jest życie, a śmierć nieszczęściem, to i tak obecna chwila każe mężnieją przyjąć, skoro mamy zginąć z woli Bożej i wskutek konieczności. Albowiem dawno już, jak widać, Bóg wydał taki wyrok na cały naród żydowski, tak że musimy się rozstać z życiem, ponieważ nie umiemy we właściwy sposób z niego korzystać. I nie obarczajcie winą za to siebie samych ani nie upatrujcie zasługi Rzymian w tym, że ta wojna z nimi przywiodła nas wszystkich do zagłady. Nie sprawiła tego bowiem ich potęga, lecz wmieszała się tu siła wyższa, stwarzając pozory, że to oni odnieśli zwycięstwo. Bo czy to od oręża rzymskiego zginęli Żydzi zamieszkali w Cezarei? Ani myśleli oni o buncie przeciw Rzymianom, a tymczasem w chwili, kiedy święcili siódmy dzień, tłum Cezareańczyków rzucił się na nich i wymordował wszystkich wraz z żonami i dziećmi, choć nawet nie podnieśli ręki na swoją obronę. Przy tym nie troszczono się bynajmniej o Rzymian, którzy za wrogów uważali tylko nas, powstańców! Ale, powie ktoś, Cezareańczycy zawsze wiedli spory z zamieszkałymi wśród nich Żydami i skorzystali z tej sposobności, aby dać upust swej zadawnionej nienawiści. Cóż wobec tego mamy powiedzieć o Żydach w Scytopolis? Przecież oni gwoli Grekom poważyli się nawet wojnę z nami prowadzić, a nie razem ze swoimi pobratymcami stawiać opór Rzymianom. Zaiste! Jak wiele przez to zyskali, że okazali tamtym dobrą wolę i zaufanie! Oto nagroda, jaką odebrali za swoją sojuszniczą pomoc: wyrżnięto ich bez skrupułów wraz z całymi rodzinami. I to, czego tamci mieli od nas doświadczyć, a przed czym Żydzi ich obronili, ich właśnie potem spotkało, jakby sami tego pragnęli. Zbyt wszakże wiele by mówić, gdyby chcieć szczegółowo przedstawić każde wydarzenie. Bo, jak wam wiadomo, nie ma w Syrii miasta, które by nie wymordowało swoich żydowskich współobywateli, bardziej wrogo nastawionych do nas niż do Rzymian. Dość wspomnieć Damasceńczyków, którzy nie szukając nawet jakiegoś bardziej wiarygodnego pretekstu, sprawili w mieście okrutną rzeź, zabijając osiemnaście tysięcy Żydów wraz z kobietami i dziećmi. Liczba zaś tych, którzy zginęli męczeńską śmiercią w Egipcie, przekroczyła chyba, jak słyszeliśmy, sześćdziesiąt tysięcy. Zginęli oni, być może, dlatego, że znaleźli się w obcym kraju i nie czuli się równym przeciwnikiem, lecz czegóż brakowało z tego, co mogłoby natchnąć nadzieją na pewne zwycięstwo tych wszystkich, którzy podjęli wojnę z Rzymianami na ojczystej ziemi? Mieli broń, mury, warowne twierdze nie do zdobycia i ducha bojowego gardzącego każdym niebezpieczeństwem w imię obrony wolności — słowem wszystko, co zachęcało ich do buntu. To mogło jednak wystarczyć tylko na krótką metę, ale w nas rozbudziło szalone nadzieje i stało się początkiem większych nieszczęść. Wszystko wzięte, wszystko wpadło w ręce nieprzyjaciół, jakby miało służyć do jeszcze większego uświetnienia ich zwycięstwa, a nie do ocalenia tych, którzy to przygotowali. Natomiast polegli w boju zasługują na to, aby ich sławić jako szczęśliwych, albowiem oni życie swoje oddali, gdy bronili wolności, a nie zdradzili jej. Któż jednak nie zapłakałby nad losem mnóstwa ludzi, których Rzymianie wzięli do niewoli? Któż nie wolałby umrzeć, niż doznać tego, co ich spotkało? Jedni zginęli na kole rozciągani albo ogniem przypiekani i biczem chłostani, drugich na wpół zżartych przez dzikie zwierzęta zachowano żywych, aby po raz wtóry uczynić z ich ciał dla nich ucztę i aby nieprzyjaciele mieli okazję do zabawy i śmiechu. Za najnieszczęśliwszych z nich wszakże należy poczytać tych, którzy zostali przy życiu i którym nie było dane znaleźć śmieci, choć nieraz o nią błagali. Gdzież się podziało to wielkie miasto [to macierzyste miasto całego narodu żydowskiego], obwarowane pierścieniem tak potężnych murów, bronione tyloma twierdzami i ogromnymi wieżami, ledwie mogące pomieścić wojenne uzbrojenie i mające do swej obrony wiele tysięcy mężów? Cóż się stało z tym miastem, co do którego wierzyliśmy, że sam Bóg wybrał je na swoją siedzibę? Zniszczone aż do fundamentów zostało zniesione z oblicza ziemi. Jedynie tylko wspomnienie o zabitych pozostało i mieszka w ruinach. Nieszczęśni starcy siedzą na zgliszczach świętego okręgu i garstka niewiast, które nieprzyjaciele zachowali, aby uczynić je ofiarami najsromotniejszego pohańbienia. Któż z nas, mając to przed oczyma, miałby tyle siły, aby jeszcze oglądać słońce, gdyby nawet mógł żyć wolny od niebezpieczeństw? Któż byłby aż takim wrogiem ojczyzny albo takim tchórzem i tak do życia przywiązanym, żeby nie żałował, że jeszcze dotąd grób go nie przykrył? Bodajbyśmy wszyscy byli pomarli, zanim zobaczyliśmy to święte miasto obrócone w gruzy rękami nieprzyjaciół, zanim Przybytek święty niecnie starto z oblicza ziemi. A skoro omamiła nas szlachetna zresztą nadzieja, że może my będziemy w stanie wziąć za to miasto pomstę na wrogach, a teraz ona okazała się płonną i wtrąciła nas samych w położenie bez wyjścia, spieszmy się umrzeć z honorem. Litujmy się nad samymi sobą, dziećmi i żonami naszymi, dopóki jest w naszej mocy samym ulitować się nad sobą. Zrodziliśmy się bowiem na śmierć i my, i nasze potomstwo i nawet najszczęśliwsi z nas nie będą mogli ujść przed nią. Zniewagi, niewola i oglądanie żon prowadzonych razem z dziećmi na pohańbienie — to nie jest zło narzucone ludziom przez naturę, lecz do przeżywania tego zmusza własne tchórzostwo tych właśnie, którzy mogli, ale nie chcieli w porę umrzeć. My natomiast, pyszniąc się swoim męstwem, zbuntowaliśmy się przeciwko Rzymianom i w końcu teraz, kiedy ofiarowali nam ratunek, odrzuciliśmy go. Dla kogóż więc nie jest jasne, jak srodze na nas się pomszczą, gdy wezmą nas żywych? Biada młodzieńcom, którzy przez swą siłę ciała zmuszeni będą znosić liczne męki, biada także tym podeszłym w latach, którym sędziwy wiek nie pozwoli wytrzymać takich cierpień. Będzie można widzieć, jak wloką żonę na pohańbienie i usłyszeć głos dziecka, które ze związanymi rękami wzywać będzie pomocy ojca. Ale dopóki te ręce pozostają jeszcze wolne i dzierżą miecz, mogą oddać szlachetną przysługę. Zgińmy nie jako niewolnicy naszych nieprzyjaciół, lecz razem z dziećmi i żonami rozstańmy się z życiem jako ludzie wolni. To nam nakazują nasze prawa, o to błagają nas żony i dzieci nasze. Bóg sam zesłał na nas taką konieczność, a tylko Rzymianie pragną, by było inaczej, i boją się, aby nikt nie postradał życia, zanim dostanie się do niewoli. Spieszmy się więc, abyśmy nie dali im spodziewanej uciechy z naszej niedoli, ale wprawili ich w zdumienie naszą śmiercią i w podziw naszą odwagą."
Rozdział IX
1. Eleazar chciał jeszcze dalej rzecz ciągnąć i ich zagrzewać, lecz słuchacze przerwali mu mowę i owładnięci jakimś niepohamowanym zapałem rwali się do wskazanego czynu. Rozbiegli się jak opętani i jeden drugiego chciał wyprzedzić, mniemając, że ten, kto nie znajdzie się w rzędzie ostatnich, da dowód swego męstwa i rozsądku. Tak wielką pałali żądzą zabijania swoich żon, dzieci i siebie samych. Ich zapał nie stygł —jakby można oczekiwać — nawet wtedy, gdy już przyszło wykonać samo zadanie, lecz nieugięcie trwali przy swym postanowieniu, jakie powzięli słuchając przemowy.
I chociaż w sercach wszystkich żywe były uczucia dla osób bliskich i ukochanych, zwyciężył głos rozumu, który im mówił, że powzięli najlepsze postanowienie co do losu swoich najdroższych. Bo kiedy żegnali się biorąc żony w ramiona i wśród szlochania tulili do siebie swoje dzieci po raz ostatni obsypując je pocałunkami, w tej samej chwili, jakby ktoś przyprawił im obce ręce, spełniali to, co postanowili, a tę okropną konieczność mordowania osładzała im tylko myśl o tym, co wypadłoby im wycierpieć, gdyby dostali się  w ręce nieprzyjaciół. Ostatecznie nie znalazł się ani jeden taki, który by się uchylał od wykonania tego tak zuchwałego czynu, lecz wszyscy zabijali po kolei swoich najbliższych — nieszczęśni ludzie, których konieczność wtrąciła w takie położenie, że zabicie żon i dzieci własną ręką wydało im się najmniejszym złem. Nie mogli jednak zapanować nad targającą ich rozpaczą po tym, czego dokonali, i mniemali, że wyrządzą krzywdę zabitym, jeśli bodaj na krótko ich przeżyją. Przeto złożyli jak najszybciej swój dobytek na jedno miejsce i podpalili go; następnie wybrali losem spomiędzy siebie dziesięciu, którzy mieli być zabójcami wszystkich. Potem każdy kładł się obok rozciągniętych ciał żony i dzieci i objąwszy je ramionami, nadstawiał ochoczo gardło pod ciosy tych, którzy spełniali tę nieszczęsną przysługę. Ci zaś bez wahania wszystkich pozabijali i to samo prawo losu ustalili dla siebie samych.
Ten, na którego padł los, miał zabić najpierw dziewięciu innych, a na końcu siebie. Wszyscy tak ufali sobie, że żaden, czy to cios zadający, czy przyjmując go, nie zachowa się inaczej niż inny. W końcu wszyscy już podstawili swoje gardła, a jeden ostatni rozejrzał się po mnóstwie leżących, czy może przy tej ogólnej rzezi nie pozostał ktoś, kto by jeszcze potrzebował jego ręki. A kiedy przekonał się, że wszyscy są już martwi, podpalił pałac w różnych częściach i ująwszy oburącz miecz przeszył się nim na wskroś i padł obok swoich bliskich. I tak zginęli w przekonaniu, że nie pozostała żadna od nich pochodząca żywa dusza, aby mogła dostać się pod władzę Rzymian. Jednakże w podziemiu, kędy biegł wodociąg dostarczający wodę pitną, ukrywała się staruszka oraz pewna krewna Eleazara, która daleko przewyższała inne niewiasty mądrością i wiedzą, z pięciorgiem dzieci. Schowała się tam w chwili, gdy uwaga innych była zaprzątnięta zabijaniem. Liczba ofiar łącznie z kobietami i dziećmi wyniosła dziewięćset sześćdziesiąt. Tragedia ta rozegrała się dnia piętnastego miesiąca Ksantyku.
2. Tymczasem Rzymianie ciągle jeszcze oczekiwali walki i skoro świt stanęli w gotowości bojowej i uczyniwszy przy pomocy drabin pomost do wyjścia z wałów ruszyli do ataku. Nie widząc jednak nikogo po stronie nieprzyjaciół, ale wszędzie znajdując przerażającą pustkę, płomień buchający wewnątrz i milczenie, zupełnie nie mogli pojąć, co się stało. W końcu podnieśli okrzyk wojenny, jakby na znak rozpoczęcia miotania pocisków sądząc, że wywabią kogoś ze środka. Krzyk ten doszedł do uszu niewiast, które wyszły z podziemia i odsłoniły przed Rzymianami cały przebieg wydarzeń, a jedna z nich potrafiła nawet dokładnie opowiedzieć, co mówiono i jak postąpiono. Rzymianie nawet nie bardzo chcieli jej słuchać, ponieważ tak niezwykły postępek nie znajdował u nich wiary. Tymczasem przystąpili do gaszenia ognia i utorowawszy sobie szybko drogę przez płomienie dotarli do wnętrza pałacu. Kiedy natrafili na mnóstwo pomordowanych, nie radowali się, że taki los spotkał ich wrogów, lecz zdumiewali się nad szlachetnością ich postanowienia i podziwiali pogardę śmierci, którą okazało tylu ludzi nieugięcie wprowadzając ją w czyn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz